Pradziadek w sieci
Dziesiątki tysięcy osób szuka w Internecie swoich przodków.
Nie ruszając się z miejsca, mogą szybko sprawdzić, czy ich
prapradziadowie wyemigrowali przed laty do USA i jak potoczyły się ich
losy. Internetowe serwisy genealogiczne na Zachodzie przeżywają
prawdziwy boom. W Polsce dopiero raczkują, ale i u nas dzięki sieci można
znaleźć kuzyna, o którego istnieniu nikt w rodzinie nie wiedział.
Chętni poznania swoich korzeni oblegają co najmniej kilkanaście
list dyskusyjnych i dziesiątki specjalnych serwisów na całym świecie.
Niemal wszędzie padają pytania o polskie nazwiska i miasta. Amerykanie
i Australijczycy polskiego pochodzenia szukają Jarachowskich, Falandyszów,
Tomaszewskich... - Wydaje się, że moi kuzyni mieszkają w kilku
miastach Polski. Spytkowski i Schabowski są ze Starachowic, Kapelka lub
Kapolka z Sandomierza, Nowak i Nowakowski z Poznania. Rodzina mojego męża
to Kaszubi z okolic Pucka - wymienia Teena Hintz z Pittsburgha w stanie
Pensylwania. Dotychczas dzięki Internetowi udało jej się nawiązać
kontakt z kuzynami z drugiego pokolenia. - Zamieściłam ogłoszenie
i to oni znaleźli mnie na liście dyskusyjnej - opowiada.
Tom Wodzinski z Canberry w Australii w sieci poznał wojenne losy swojego
ojca, który we wrześniu 1939 r. walczył z Niemcami w okolicach Łodzi.
Został złapany i trafił do obozu dla oficerów niedaleko Murnau w
południowych Niemczech. Po wojnie nie wrócił już do Polski, w
1951 r. wyjechał do Australii. - Za pośrednictwem Internetu nawiązałem
kontakt z osobami, które w 1939 r. służyły w tym samym pułku
piechoty co mój ojciec. Poznana w sieci opolanka robiła doktorat o obozie
koncentracyjnym, w którym ojciec był więziony w latach 1940-1945 -
opowiada Tom. Od czterech lat sam udziela się w Internecie i pomaga
potomkom polskich emigrantów na całym świecie w poszukiwaniach ich
korzeni. Jest zaskoczony, że tak wielu z nich chce poznać swoją
przeszłość: - Ten rok jest wyjątkowy. Co dwa, trzy dni
otrzymuję e-maila z prośbą o internetowe wskazówki, gdzie i jak
szukać.
W sieci co krok natykamy się na polskie towarzystwo genealogiczne działające
poza granicami kraju, głównie w USA. Sądząc po ich liczbie, można
przypuszczać, że rodacy w Polsce mniej interesują się
historią swoich rodzin niż ci mieszkający za oceanem. - W kraju
jest jeszcze małe zainteresowanie, ale w Ameryce to prawdziwy boom. Ogromna
liczba Amerykanów polskiego pochodzenia szuka w ten sposób swoich korzeni -
potwierdza Tomasz Bębenek, twórca polskiego portalu genealogicznego
www.genotype.pl (dzięki sieci znalazł brata swojego prapradziadka).
Niektóre z polonijnych towarzystw wydają swoje pisma. Redaktor jednego z
nich, ukazującego się w południowej Kalifornii - Gregg Legutki -
też natrafił w Internecie na krewnego. - Moja rodzina pochodzi z
Siemiechowa pod Tarnowem. Zamieściłem swoje dane w sieci i mnie odnaleźli
- śmieje się. Wspólnych przodków mieli cztery pokolenia wstecz.
Ale nie tylko Polonia wykorzystuje Internet do szukania swoich rodzin nad Wisłą.
W sieci są specjalne serwisy dla Żydów, Niemców czy Austriaków, którzy
kiedyś mieszkali na ziemiach polskich. - Nieustannie natykam się na
osoby poszukujące ludzi urodzonych w Galicji, której tereny znajdują
się dziś w granicach południowo-wschodniej Polski i południowo-zachodniej
Ukrainy - potwierdza Charles Wardell, koordynator forum na Europę Środkowo-Wschodnią
w serwisie www.rootsweb.com.
Dla osób poszukujących swoich korzeni Internet stał się ogromnie
cenny. Odpada żmudne przeglądanie dokumentacji w archiwach. W sieci
bez problemu można znaleźć na przykład listę straconych
w Anglii od 1606 r., spis osób, które w październiku 1741 r. płynęły
na pokładzie statku "Molly" z Rotterdamu do Filadelfii, a nawet
dane z płyt nagrobnych cmentarzy w USA, Australii, Wielkiej Brytanii i
kilku innych krajów. Amerykanie zapewniają dane na temat kart Social
Security i cały indeks zgonów co najmniej od XVIII wieku. Największy
na świecie serwis genealogiczny prowadzony przez mormonów, czyli Kościół
Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, szczyci się kolekcją
ponad 6 mld nazwisk ludzi z całego świata, w tym również z
Polski. W jego wirtualnych archiwach można przeglądać sprawy sądowe,
listy imigrantów i spisy ludności od co najmniej XVIII wieku. Dotychczas
nikt nie stworzył w Internecie lepszej bazy danych. - W Polsce żadne z
towarzystw genealogicznych lub heraldycznych, które w pierwszej kolejności
wydają się powołane do tego typu działalności, nie ma
swojej witryny - potwierdza Rafał Degiel, twórca profesjonalnego serwisu
republika.pl/slucki. Co więcej, polskie biura genealogiczne same korzystają
z pomocy internetowego serwisu mormonów. - Mormoni od wielu lat zbierają
dane metrykalne z całego świata i często korzystamy z ich bazy.
Ale nawet u nich wschodnia Polska jest gorzej opracowana niż północno-zachodnia
- potwierdza Wojciech Kurowski z biura heraldyczno-genealogicznego
"Kur" w Warszawie.
W polskim Internecie brakuje zasobów archiwów państwowych czy
parafialnych. Niestety, nie ma ich nawet na prywatnych stronach, co utrudnia
poszukiwania. Przekonał się o tym Robert Nowocin, który w sieci zamieścił
swoje drzewo genealogiczne. - Moi przodkowie wyemigrowali do USA około 1900
r. To musi być ogromna gałąź, gdyż aż trzech braci
pradziadka osiedliło się w Stanach - opowiada. Po długiej podróży
po amerykańskiej pajęczynie odnalazł akty zgonu swoich przodków
oraz osobę, która nosi to samo nazwisko co on i również poszukuje
swoich korzeni. Dalsze poszukiwania na razie utknęły w martwym
punkcie. - Polskie instytucje zajmujące się archiwami nie udostępniają
swoich zasobów w Internecie, stąd poszukiwania w polskiej sieci są mało
pomocne - tłumaczy.
Rzeczywiście. Archiwa państwowe mają swoje strony w Internecie,
ale brakuje w nich na przykład aktów metrykalnych. Nie sposób zatem znaleźć
przodków bez wizyty w gmachu archiwum. - Proszę sobie wyobrazić, ile
czasu trwałoby wpisywanie do komputera danych z kilkuset tomów, każdy
po tysiąc stron. W parafii Świętego Krzyża tylko w 1862 r.
wypisano ponad 4,5 tys. aktów urodzeń. A w Warszawie było wówczas
kilkanaście parafii - mówi Michał Kozieł, starszy archiwista z
Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy. Nie wyobraża sobie, jak miałoby
wyglądać tworzenie takiej bazy. - Praca taka przypominałaby
średniowieczne przepisywanie ksiąg przez benedyktynów - żartuje.
Finansów, ludzi i czasu, jaki można by poświęcić na taką
pracę, nie mają również parafie kościelne. A czasem po
prostu nie chcą tego robić. - Nie mamy prawa udostępniać
tych akt całemu światu. Wiele z nich to dokumenty przedwojenne, które
sprytne osoby mogą wykorzystać do zagarnięcia czyjegoś majątku
- uważa ks. Kazimierz Kijas z Kościoła Mariackiego w Krakowie.
Niektórzy księża podpierają się nawet ustawą o
ochronie danych osobowych. Ta jednak wyraźnie stwierdza, że nie
dotyczy osób zmarłych. - Ustawa ta dotyczy tylko przetwarzania danych
osobowych osób żyjących. Powoływanie się na nią w
wypadku zmarłych nie jest uzasadnione - potwierdza Małgorzata Kałużyńska-Jasak,
rzecznik Biura Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych.
Ale problem parafii polega też na tym, że ich księgi nie są
nigdzie centralnie skatalogowane. Jeśli więc ktoś szuka
informacji o swoim przodku, musi wiedzieć, w jakiej parafii i w którym
roku został ochrzczony. - Wątpię, by w najbliższym czasie
księgi parafialne zostały centralnie skatalogowane. Teoretycznie istnieje możliwość umieszczenia ich w Internecie. Ale kto to
zrobi? W tej chwili nie stać nas na to - mówi ksiądz prałat
Grzegorz Kalwarczyk, kanclerz Kurii Metropolitalnej Warszawskiej. Jest
przekonany, że internetowe archiwum znacznie ułatwiłoby pracę.
- Trzeba się jednak zastanowić, na ile pozwoliłaby nam na to
ustawa o ochronie danych osobowych - podkreśla. Ale małe są
szanse, że do tego dojdzie. - To ogromna inwestycja; praca taka zajęłaby
wiele lat. W dodatku jest pewne, że Kościół mormonów,
systematycznie kopiujący metrykalia, któregoś dnia udostępni je
za darmo w swojej internetowej bazie danych. Tylko z tego powodu taka inwestycja
mogłaby się okazać fiaskiem. Czy jest sens dublować czyjąś
pracę? - uważa Rafał Degiel.
Polskie serwisy pozostają w tyle również z innych względów. Nie
mamy na przykład - w przeciwieństwie do serwisów zachodnich -
fachowych czasopism i oprogramowania. - Nie ma nawet porządnego programu
bibliotecznego, który pozwoliłby tworzyć bibliografie i przypisy
zgodnie z przyjętymi w świecie standardami. U nas po prostu nie
istnieje odrębny rynek genealogiczny - przekonuje Rafał Degiel.
Mimo słabej bazy danych, Polacy też tworzą swoje drzewa
genealogiczne w sieci. - Nie sposób samemu zjeździć Europę w
poszukiwaniu kuzynostwa, którego wcale się nie zna. O wiele łatwiej
wpisać w wyszukiwarce swoje nazwisko i spośród znalezionych wyników
wyłowić te prawdopodobne. A potem dopytać potencjalnego krewniaka
o więzy krwi - radzi Kazimierz Belka, który na internetową stronę
przelał gotowe już drzewo, a teraz je tylko uzupełnia. Niektórzy
nie tracą nadziei, że wkrótce ruszą prawdziwe polskie serwisy
genealogiczne. Wierzy w to Janusz Motyka, prezes Galicyjskiego Towarzystwa
Genealogicznego w Przemyślu. - Wróżę internetowej genealogii
wielką przyszłość i uważam, że można na tym
zarobić naprawdę duże pieniądze. Tropienie przodków przez
Internet wkrótce stanie się bardzo popularne - uważa Janusz Motyka.
Paradoksalnie to właśnie najnowocześniejsza technologia ułatwia
poznawanie historii własnej rodziny.
Katarzyna Wypustek
|